„Wszystkie nieprzespane noce” oglądałam pierwszy raz w większym gronie, w środku lata, przed południem (a może koło południa?), po długiej, zakrapianej bardzo różnymi alkoholami, nieprzespanej nocy. Do dziś uważam, że był to stan idealny na pierwszy kontakt z tym tak afektywnym, mocno działającym na zmysły filmem. Bo chociaż zdjęcia kręcone były o każdej porze dnia i nocy, zacierający granicę między fabułą a dokumentem obraz Michała Marczaka pozostawia po sobie wrażenie ciągłego stanu „po imprezie”, stanu „nad ranem”, meandrycznego spaceru na pierwszy tramwaj, jednoczesnego wyczerpania i pobudzenia wschodem słońca. Film powstawał przez dwa lata, zrywami – liczbę dni zdjęciowych reżyser szacował na osiemdziesiąt. Scenariusz ciągle ewoluował, sceny dokumentalne mieszały się z napisanymi, fikcja obrastała w prawdziwe życie.
Fot. Maksymilian Jeremi Hryniewicki
Marczak, rocznik 1982, w momencie wejścia do kin „Nocy…” był młodym, ale już doświadczonym dokumentalistą. Miał na koncie dwa długie metraże: „Koniec Rosji” (2010) o młodziutkim rekrucie nad Oceanem Arktycznym i głośne „Fuck for Forest” (2012). Wspólnie z Dorotą Wardęszkiewicz wyreżyserował także film „VII. Nie kradnij”. To ona, jako doświadczona montażystka, jest współautorką nielinearnej struktury „Nieprzespanych nocy”. Wardęszkiewicz ma na swoim koncie współpracę z Wojciechem Wiszniewskim, którego eksperymentalnymi dokumentami fascynuje się Marczak. „Noce…” testowały konwencję pracy nad filmem fabularnym. „Do współpracy zapraszałem głównie ludzi z dokumentu, bo oni wiedzą, że czasem trzeba poczekać parę dni na dobrą atmosferę, żeby zacząć kręcić”, mówił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, „że można gdzieś jechać dokądś na dwa czy trzy miesiące, a potem wyjazd się przedłuża, bo bohater tego wymaga. Oni są bardziej otwarci na chwilę, idą za impulsem i nie żądają konkretnych planów, bo wiedzą, że plany dostosowuje się do tego, co się wydarzy”. Z festiwalu Sundance Marczak przywiózł nagrodę za reżyserię w konkursie World Cinema Documentary. Był też współautorem zdjęć do – również bawiącego się formą dokumentu i przekraczającego filmowe konwencje – „Photonu” Normana Leto. Jako reżyser teledysków współpracował z Thomem Yorke i Radiohead.
Tym większym zaskoczeniem i gatunkową woltą wydaje się w tym kontekście scenariusz „Ciała migdałowatego” – filmu fabularnego i „gatunkowego”, nad którym Marczak pracował wraz z dramaturgiem Pawłem Demirskim w ramach stypendium artystycznego miasta stołecznego Warszawy. „Tytułowe ciało migdałowate to część mózgu, która odgrywa ważną rolę w przetwarzaniu informacji w sferze kontaktów międzyludzkich”, wyjaśniają scenarzyści. „Naukowcy uważają, że konstrukcja ciała migdałowatego ma duży wpływ na konserwatywną bądź liberalną postawę życiową jednostek. Konserwatyzm i liberalizm z punktu widzenia najnowszych badań psychologii społecznej i neuronauki jest w dużej mierze genetycznie zakodowany w ludzkich mózgach. Jest to coś głębszego niż świadoma, intelektualna afiliacja z partiami politycznymi i ideologiami”. Przekładając z popularno-naukowego na filmowe: „Ciało migdałowate” to i ostra satyra, i film science fiction, prowokująca groteska na silniku kina akcji. W mikrokosmosie małego konserwatywnego miasteczka zderzają się pokolenia, ojcowie i synowie, lewica i prawica; siły postępu i siły tradycji. Jest tu i dystopijna rzeczywistość wyciekająca z ekranów ksenofobicznej propagandy, i Wielki Spisek, Który Może Odmienić Oblicze Świata. Rodzinne awantury i sensacyjne pościgi. Komedia wplatająca to, co najbardziej publiczne i politycznie bolesne, w intymność relacji międzyludzkich, rodzinnych, sąsiedzkich.
Klara Cykorz